Azeroth… Draenor… I wiele innych spokojnych i pięknych światów zostało zniszczonych przez Płonący Legion. Po wygranej bitwie na Górze Hyjal, w Kalimdorze i Wschodnich Królestwach na chwilę zapanował spokój. Ale demony nie dają za wygraną, a rycerz śmierci Arthas wciąż nie został pokonany i kieruje Plagą ze swojego lodowego tronu.
Świat ma dość zniszczenia. Potężne, pierwotne siły wszechświata nie zgadzają się na niszczenie ich dzieci. Nadszedł czas, aby wszystko wypalił święty ogień.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY – POLANY TIRISFAL

W gospodzie było duszno i tłoczno. Zapach wieprzowej pieczeni mieszał się z aromatem świeżo naważonego piwa, dymem z paleniska i kilkoma innymi mniej lub bardziej intensywnymi karczemnymi woniami. Drzwi uchyliły się i do środka weszła niewysoka elfka. Rozejrzała się gniewnym wzrokiem po sali i ruszyła w kierunku baru. Wiszące u pasa dwa miecze dyskretnie dawały do zrozumienia, że lepiej jej nie zaczepiać.

– Witamy w naszym zajeździe! – rzekł uprzejmie karczmarz. – Co pani podać? Mamy tedy pieczone prosię ze świeżego uboju, dopiero co z rusztu zdjęte.

Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.

– Witam! Leśną herbatę poproszę – odpowiedziała.

– Służę, za minutę pani podam, woda musi się zagotować – karczmarz obrócił się i wyszedł na tyły kuchni.

Stała przez chwilę oparta o blat baru. Gdzieś obok niej, z lewej strony kilku podpitych facetów zachowywało się wyjątkowo głośno. Zdawało się, że nachalnie nagabywali którąś z karczmarek. Ale elfka była nieobecna myślami. Po całym dniu podróży marzyła tylko o gorącej herbacie i położeniu się do łóżka. Z rozmyślań wyrwało ją mocne uderzenie z łokcia w plecy. Obróciła się wolno. Tuż za nią czterech gości szarpało się z pracującą w lokalu dziewczyną, chcąc ją przekonać do swojego towarzystwa.

– Łaskawy pan lepiej niech uważa, gdzie pcha swoje ręce – rzekła z wyraźnym elfim akcentem.

– A co, ty też chcesz nam umilić czas? – odparł patrząc na nią mglistym wzrokiem i przystąpił krok do przodu chcąc złapać ją za rękę.

– Powiedziałam coś! – mruknęła.

Szybkim ruchem chwyciła go za nadgarstek, obezwładniła i położyła na dechy. Co nie było trudne, ponieważ chwiał się niczym ogłuszona krowa.

– Osz, ty, mała… – jego koledzy ruszyli mu na ratunek.

Pierwszy został trafiony obcasem w zęby i padł jak długi. Drugi zamierzył się pięścią. Dziewczyna zrobiła unik i odpowiedziała tym samym. Ale ona nie chybiła. Facet zatoczył się, po czym dostał w brzuch i zgiął się w pół. Trzeci złapał elfkę od tyłu, ale na niewiele mu się to zdało. Dwa ciosy, prze- rzuciła go przez ramię i biedak zatrzymał się dopiero na ścianie. Cała bójka trwała niecałe pół minuty.

Nikt z obecnych w karczmie gości specjalnie się tym nie przejął. Tylko jeden osobnik zwrócił na to uwagę. Po drugiej stronie sali, w otoczeniu wianuszka fanek, siedział wysoki jasnowłosy elf. Jego oczy zmrużyły się znacząco, gdy przyglądał się tej walce. Wstał zrzucając siedzące mu na kolanach dziewczyny.

Poprawiła lewą rękawicę, która zsunęła się minimalnie podczas bójki. Tyle razy miała jej poprawić szwy, ale wciąż o tym zapominała. Zapłaciła za herbatę i trzymając w ręku ogromny kubek, usiadła przy jednym ze stołów. Oparła się o ścianę i oddała chwili relaksu.

Podszedł do niej. Teraz widział już wyraźnie: miała złotorude włosy, z tyłu spięte w wysoki kuc, a z przodu zaczesane w długą asymetryczną grzywkę. Rysy twarzy miała ostre, jakby lata walk spo- wodowały zastygnięcie jej wąskich brwi w grymasie złości. Mimo to, była bardzo ładna. Rzuciła mu groźne spojrzenie zielonych oczu, nieco ciemniejszych niż typowo elfie. Usiadł na krześle obok.

– Witaj, ślicznotko! – zaczął. – Może masz ochotę się do mnie przysiąść? Porozprawiali byśmy o twoich zbrojnych eskapadach, widziałem, że nieźle walczysz!

Pociągnęła łyk herbaty i popatrzyła mu prosto w oczy.

– Lepiej oddal się, łaskawy panie, albo podzielisz los tamtych ziomków – rzekła spokojnie.

Uśmiechnął się zawadiacko.

– Z miłą chęcią dostarczyłbym ci rozrywki – odparł. – Na pewno lepszej niż tamta czwórka. To jak będzie? – nachylił się ku niej.

Odstawiła kubek na stolik i przysunęła się bliżej elfa.

– Odejdź, panie, albo zaraz ja dostarczę ci rozrywki – powiedziała uprzejmie.

– Bardzo by mi było miło – rozradował się elf.

– Wątpię.

– Przekonałabyś się!

Nie miała ochoty odpowiadać na jego zaczepki. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Zapraszam zatem do mojego stolika, jeśli zechcesz, pani – dodał i odszedł zadowolony. Jego długie, jasne włosy zafalowały na podmuchu powietrza, gdy wstawał.

 

„Czemu oni wszyscy się mnie czepiają?” – myślała poprawiając pościel. Wynajęła pokój w zajeździe nad gospodą. – „Czemu zawsze trzeba ich tłuc, żeby zrozumieli?” – westchnęła i opadła na poduszkę.

Zamknęła oczy i już by odpłynęła do krainy szczęśliwości, gdy nagle zza ściany dobiegły nagle damskie lubieżne chichoty. Wiele lubieżnych damskich chichotów: „Chodź do nas wreszcie! Już idę, moje piękne panie!”

Na sekundę wszystko ucichło, ale po chwili śmiechy wybuchły ze zdwojoną siłą.

„Przyszedł do nich!” – pomyślał jej na wpółprzytomny umysł. Położyła sobie poduszkę na głowie. Nic to nie dało, wielkie elfie uszy odbierały dźwięki dziesięć razy lepiej niż u innych ras. Próbowała jesz- cze na siłę usnąć, ale nie mogła. Klnąc szpetnie po krasnoludzku zerwała się z łóżka. Wypadła z pokoju i załomotała w sąsiednie drzwi. Gdy się otworzyły, widok jakoś specjalnie jej nie zdziwił. W innej sytuacji może i by pomyślała, że jest przystojny. Teraz jednak miała ochotę obić jego piękną buźkę.

– No proszę! Kogo ja widzę! – blondwłosy elf oparł się o drzwi. Miał na sobie rozchełstaną błękitną koszulę i szaroniebieskie spodnie. – Jednak skusiła cię moja oferta! – ucieszył się.

– Posłuchaj… – zawahała się, jakiego słowa użyć. – panie! Nic mnie nie skusiło! Żeby mnie skusić, trzeba się bardziej wysilić!

– Gdybyś dała mi szansę, na pewno byłabyś zadowolona – jego twarz wyrażała rozbawienie i satysfakcję, jakby wydawało mu się, że już ją ma.

Nie miała ochoty na dyskusje. Nabrała powietrza i rzekła najspokojniej jak umiała.

– Gdyby tak był pan łaskawy i nieco ciszej… – znów przerwała gryząc się w język, przed uży- ciem słów obelżywych. – rozmawiał ze swoimi przyjaciółkami. Muszę się wyspać tej nocy, a pan mi to uniemożliwia! Ostrzegam, że jeśli mnie pan zdenerwuje, to użyję na panu siły!

Zaśmiał się głośno.

– Bardzo bym tego pragnął – odparł ucieszony.

– Uważaj, skarbie! – dodała i odeszła.

– Będę, kochanie! – rzucił za nią.

 

Następnego ranka wstała obolała i zmęczona. Mimo iż elf zza ściany uciszył się nieco, co bardzo ją zaskoczyło, to dyskusja z nim tak ją rozbudziła, że przez następne dwie godziny przewracała się po pościeli i usnąć nie mogła. Zapłaciła karczmarzowi i udała się na tyły gospody do stajni. Stały tam różne wierzchowce: nieumarłe konie, bojowe rumaki paladynów, wielkie wilki, którymi często jeździli orkowie, a nawet szablozębna czarna pantera, wyhodowana zapewne w mrokach Drzewa Życia Theradrasill, w kra- inie nocnych elfów. Jej wzrok szybko minął wszystkie zwierzaki i zatrzymał się na jej własnym, różowo-czerwonym strusiu z wielkim dziobem i skarpetkami na łapach. Ptaszysko stało przywiązane przy ścianie budynku, jak zwykle kołysało się na boki. Strusie, gdy przystawały kiwały się z niewiadomych powodów. Pogłaskała go po szyi i ten zaskrzeczał radośnie. Osiodłała ptaka i wyprowadziła ze stajni. Zdążyli się oddalić od gospody o kilkanaście metrów, gdy nagle zauważyła, że struś zaczął utykać. Zsiadła i podniosła jego wielką łapę. Wyjęła patyczek, który wbił mu się między pazury. Wtedy nagle poczuła, że nie jest sama. Przypuszczenie potwierdziło się, bo oto z przydrożnych krzaków wyszło ośmiu chłopa. Wśród nich rozpoznała tych, którym mordy obiła dnia poprzedniego, widocznie chcieli wyrównać rachunki. Wzruszyła ramionami. Dwóch najsłabszych padło od razu wijąc się z bólu. Elfka nie chciała nikogo zabijać, dlatego zrezygnowała z mieczy na rzecz szybko wyciągniętych z fałd stroju stalowych kastetów. Pozostała czwórka była bardziej mocarna i musiała się bardziej wysilić, żeby ich powalić. Szybki unik i cios. Zbój potoczył się po ziemi trzymając się za krocze. Dwóch złapało ją od tyłu za ramiona. Próbowała się wyszarpać, ale byli silni. Trzeci podszedł do niej, kopnęła go w szczękę. Zatoczył się, ale wrócił. Już mieli zacząć ją bić, gdy nagle jeden z nich padł jak długi. Dziewczyna szybko wyszarpała się z uścisku. Obróciła się i zobaczyła wysokiego blondwłosego elfa w czarnej zbroi, który powalił obu trzymających ją zbójów.

„Jak cicho się zakradł?!” – pomyślała z podziwem, powalając na ziemię kopniakiem ostatniego z zakapiorów. Teraz, gdy zobaczyła go w świetle dnia, jego twarz wydała mu się jeszcze bardziej znajoma, ale nie mogła sobie przypomnieć dlaczego.

– Dziękuję! – powiedziała do elfa, lekko zdyszana po potyczce.

– Proszę bardzo! – odparł. Obrócił się ku niej i uśmiechnął złowieszczo, unosząc pięść.

 

Gdy się obudziła, było już ciemno. Otworzyła oczy i zobaczyła blask ognia. Leżała na ziemi. Poczuła, że ma skrępowane z tyłu ręce i kostki, sprytnie związane razem jednym sznurem, żeby nie mogła wykonać żadnego ruchu.

– Obudziłaś się wreszcie – usłyszała.

Poruszyła się niepewnie. Podszedł i nachylił się nad nią. W świetle ogniska rozpoznała te oczy. Czemu dopiero teraz? Na jego twarzy pojawił się znów drwiący uśmieszek.

– Variette Alya Aleria Heavenfire – powiedział jednym tchem jej pełne imię i nazwisko.

– Swiftblade… – wycedziła przez zęby. – Czemu wcześniej nie rozpoznałam tej twarzy zabójcy?

– Ja też się późno zorientowałem, że to ty – był bardzo zadowolony z siebie. – Na szczęście w porę się zreflektowałem. Na ile tysięcy oir jest wyznaczona nagroda za ciebie? Czterdzieści? – jego twarz znów rozpromienił uśmiech.

– Pięćdziesiąt! – poprawiła go ze złością. Ujął jej podbródek w palce.

– Tym lepiej, złotko! Lepiej wypocznij, czeka nas długa droga do Tarren Mill. Wyrwała się z jego uścisku.

– Gdzie mój struś?

– Uciekło ptaszysko. Ale bądź pewna, że przerobię go na pieczyste, gdy tylko tu wróci – wstał i odszedł w stronę ognia.

– Dorwę cię, poczekaj! – wycedziła przez zęby.

– Nie sądzę! – odparł radośnie.

 

Musiała się jakoś wydostać. Przez pierwsze pół godziny wymyślała coraz to bardziej barwne określenia na temat wysokiego elfa. Jak mogła dać się tak łatwo podejść?! Czemu nie rozpoznała od razu jednego z najlepszych zabójców w Gildii?! Ravenhold – gildia zrzeszająca wszystkich łotrów w Azeroth. Dla zabawy wyznaczająca nagrody za swoich własnych członków. Za Swiftblade’a też była – sześćdziesiąt tysięcy oir. Zacisnęła zęby. „Dorwę cię, picusiu, zobaczysz!”

 

Kiedy się uspokoiła, zaczęła myśleć bardziej racjonalnie. Zabrał jej wszystkie ukryte sztylety, związał tak, żeby nie mogła wykonać żadnego ruchu. Wymacała leśną ściółkę. Żadnych kamieni, którymi można by przetrzeć sznur. Ale co to? Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni. Złapała mocniej mały meta- lowy przedmiot i prawie zaśmiała się głośno z satysfakcji. Oto trzymała w ręku pilniczek do paznokci!

– Czekaj, dziadu! – szepnęła do siebie i zaczęła pieczołowicie przecinać krępującą ją linę. Piłowanie zajęło jej trzy godziny. Niesłychanym wysiłkiem siły woli powstrzymała się, żeby nie zabić

elfa od razu. Przebijające się przez gałęzie nocne niebo powiedziało jej, że do świtu pozostało jeszcze około czterech godzin. Postanowiła zadziałać z zaskoczenia. Pomodliła się o cierpliwość i przysnęła na chwilę.

 

Rano elf wstał, żeby obudzić swojego więźnia. Był rad z siebie. Złapał jedną z najlepszych złodziejek w Gildii. Mistrz Yan na pewno zapłaci za nią więcej niż czterdzieści pięć tysięcy. Podszedł do niej, uklęknął i odgarnął grzywkę z jej twarzy.

– Witaj, słonko – uśmiechnęła się.

O ułamek sekundy za późno zrobił unik. Aż go zamroczyło, kiedy dostał wzmacnianym stalą obcasem w szczękę. Zachwiał się i polecał do tyłu. Kątem oka zobaczył, że elfka wykonuje sprężyka, a w chwilę później wymierza mu kolejnego kopniaka. Złapał ją za kostkę i pociągnął. Upadła, ale obcasem drugiego buta przejechała mu po kostkach ręki i wyrwała się. Oboje zerwali się z ziemi. Robiąc wolne kroki, wpatrywali się w siebie ze złością. Elf wyciągnął z cholewy buta sztylet i uśmiechnął się zwycięsko. Oceniła swoje szanse. Jedyną jej bronią był pilniczek schowany w kieszeni spodni. Tylko błyskawiczny, szybki atak wchodził w grę. Rzuciła się szczupakiem do przodu, nurkując pod sztyletem. Podcięła elfa i kopnęła z całej siły w trzymającą oręż broń. Sztylet odleciał w krzaki, a oni przetoczyli się po ziemi siłując się i szarpiąc. Zabójca przygniótł ją do leśnej ściółki i próbował obezwładnić. Musiał przyznać, że była wyjątkowo silna jak na tak drobną elfkę. Dziewczyna zacisnęła zęby i spięła się w sobie. Nie mogła przegrać. Nie z nim. Niesłychanym wysiłkiem odepchnęła napastnika od siebie. To by błąd, bo elfowi udało się pochwycić porzucony wcześniej sztylet. Zobaczyła swoją własną broń leżącą na kupce ekwipunku tuż obok niej. Niesamowicie szybkim ruchem schyliła się po swoje ostrze do rzucania i już miała nim miotnąć… Widziała przy tym jak w zwolnionym tempie, jak przeciwnik mierzy w nią i sam składa się do zamachu. Ale wtedy nagle zasnął na stojąco i przewrócił się.

Elfka zamrugała oczami z niedowierzania, po czym zaczęła się śmiać do rozpuku.

– I co się chichrosz? – rozległo się za jej plecami.

– Bo zrobiłaś to po mistrzowsku! – podsumowała wciąż nie mogąc ukryć radości. Zza drzew wychynęła wysoka postać. – Witaj, trollico! – rzekła elfka w jej kierunku.

Nieznajoma weszła na polanę i ukazała się w całej krasie. Trollica miała niebieską skórę i różowe, spięte w wysoki kuc włosy. Była wysoka i bardzo zgrabna. Jej odzienie składało się ze skórzanej, wyszywanej metalowymi płytkami zbroi i takich samych spodni. Z kołczanem pełnym strzał na ple- cach i ogromnym łukiem w ręku robiła groźne wrażenie.

– Czym go uśpiłaś? – spytała elfka. – Długo pozostanie nieprzytomny?

– Bydzie z kilka godzin – odparła i podeszła do swojej ofiary. Z szyi wyciągnęła mu małą, zakończoną cieniutkim piórkiem strzałkę.

– Ashka – elfka zabrała się za związywanie nóg i rąk swojego niedawnego przeciwnika. – Nie widziałaś mojego strusia?

– To un mnie znolozł. Co prowda, doświadczynia w oswajaniu strusiów ni mom, alem zrozumioła, o co ptokowi chodzi. Żem go w zagajniku, razym z moimi wilkami schowoła.

– Całe szczęście, że byłaś akurat gdzieś w pobliżu. Inaczej pobiegłby aż do Silvermoon szukać schronienia – skończyła krępować kończyny Swiftblade’a i otrzepała ręce z pyłu. – Idź po zwierzaki, a ja przygotuję jakąś strawę – rzekła.

 

– Dokąd zmierzasz, Ashka? – spytała znad kawałka pieczonego raptora.

– Do Hillsbrad – odparła trollica oddając ogryzioną kość swojemu wilkowi.

Ashka miała dwa wilki. Jeden z nich, o srebrzystej sierści służył jej jako wierzchowiec. Drugi, mniejszy pomagał jej w walce. Pimpek, bo tak zwał się ów zwierzak, wyglądał koszmarnie. Zapewne kiedyś był pięknym wilkiem, najprawdopodobniej nawet samcem alfa w watasze. Jednak nieszczęśliwe koleje losu sprawiły, że stał się ofiarą Plagi. Ashka złapała go w lasach zachodniego Plaguelands i oswoiła. Pimpek miał nadgryzione ucho i łapę. Z prawego boku wystawały mu przez futro kości, a obok z wyszarpanego fragmentu sierści, mięso. O dziwo, Pimpek nie śmierdział. Trollica kąpała go w wyciągu ze złotociernia – leczniczego zioła, które neutralizowało zapach zgnilizny.

– O! – ucieszyła się elfka. – To podążamy w tym samym kierunku. Wzywano mnie do siedziby Gildii. A poza tym muszę odebrać nagrodę za tegoż – skinęła głową na więźnia, który leżał na mchu obok ogniska obwiązany linami niczym szynka.

– Czymu? – zaciekawiła się trollica.

– A nie wiem nawet – powiedziała Variette poprawiając włosy. – Rzekomo jakieś wielkie zadanie.

– Jo tyż do siedziba twoja Gildia żech jechoła. Chciała się z Yanem spotkać, waszym mistrzem.

– A po cóż to? – zainteresowała się.

– Bo mie do niej nie przyjoł. Wygarnąć chopu musza i do zmiany zdania przekonać! – znacząco położyła wielką dłoń na rękojeści miecza.

– Hahaha! – elfka zaśmiała się głośno. – Może ci się uda.

 

Lasy wschodniego Tirisfal były dosyć bezpiecznym miejscem. Fanatycy z zakonu Szkarłatnej Krucjaty założyli swój kościół daleko w północnych górach, a ich patrole nie zapuszczały się w oko- lice głównego traktu wiodącego od Bulwarku. Problem mogły stanowić tylko zmutowane pająki lub pojawiające się od czasu do czasu demoniczne psy. Jednak tego typu drobne zjawiska nie stanowiły wyzwania dla dwóch uzbrojonych walecznych niewiast. Musiały tylko uważać, aby przypadkowe stwory nie podżarły śpiącego w siodle, ogłuszonego elfa.

Variette czuła się w Tirisfal bardzo melancholijnie. Przy całym szacunku, jakim darzyła Zapomnianych, wciąż przed oczami miała obraz tej krainy przed jej upadkiem. Lordaeron, Dalaran, Silvermoon… Myśli same podążyły tym torem. Wzdrygnęła się na powrót wspomnień ze zniszczenia elfiej stolicy.

– Może o Brill zahaczym? – z niemiłych rozmyślań wyrwał ją ochrypły głos Ashki. – Kupia jaki futer dla mojego Pimpka.

– To nie możesz kupić w Undercity? Trollica usadowiła się wygodniej w siodle.

– W Undercity ino same grzyby przedają – podsumowała. – I nic treściwe do jodła.

– Dobrze, zatem możemy w Brill przenocować – zaproponowała elfka. – Tamtejsza gospoda jest o wiele przyjemniejsza niż lochy Undercity. Mimo wszystko chciałabym jednak na chwilę odwiedzić miasto. Mam tam pewną sprawę do załatwienia.

– Rychtych! – ucieszyła się Ashka. – Rano dupniem dalei do Tarren Mill. Ja noszego więźnia przy- pilnuja, a ty dupniesz do miasta, a potem się wymienim na warta.

– Zgoda!

 

Dotarcie do Brill – małej wioski w Tirisfal, zajętej obecnie przez nieumarłych, zajęło im cały dzień. Słońce miało się już ku zachodowi, gdy Variette wyszła z zajazdu, w którym wynajęły pokój. Miała do załatwienia dwie sprawy. Pierwszą było odwiedzenie młodszego aptekarza Hollanda, który, jak się dowiedziała, przebywał na wioskowym cmentarzu. Swego czasu Holland poprosił ją o zebranie pew- nych ziół do swoich eksperymentów. Variette zawsze rozmawiała ze wszystkimi badaczami, których spotkała. Elfy miały wrodzony pociąg do zdobywania wiedzy, a poza tym miała nadzieję, że gdzieś kiedyś ktoś wynajdzie lekarstwo na Plagę. Gdy przekroczyła bramy cmentarza, przeszedł ją zimny dreszcz, ale zignorowała to zjawisko. Po oddaniu ziół nieumarłemu aptekarzowi, ruszyła wolnym krokiem do wyjścia. Nie zauważyła, że z grobu, który minęła, wysunęła się na wpół rozłożona ręka zwłok jakiegoś nieszczęśnika. A za nią następna i następna.

 

Variette skierowała się ku Undercity. Ogromny zamek, niegdyś tętniący życiem, obecnie był stolicą nieumarłych i z daleka wyglądał bardzo ponuro. W czasach świetności król Therenas rozbudował go w ogromną twierdzę, pomnik potęgi królestwa Lordaeronu. Królestwa, które przez wiele lat opierało się inwazjom, a upadło dopiero wtedy, kiedy zło zaczęło je niszczyć od środka. Kiedy książę Arthas stał się rycerzem śmierci. Obecnie podziemia pod ruinami warowni zamieszkiwali nieumarli, którzy wyzwolili się spod kontroli Króla Lisza. Pod komendą lady Sylvanas Windrunner nazwali siebie Zapomnianymi i stworzyli nową niezależną rasę na Azeroth.

Zjechała napędzaną wymyślnym mechanizmem windą do lochów. Undercity było bardzo uporządkowanym miastem. Składało się z dwóch kręgów: centralnego i zewnętrznego, a całe podzielone było na kwartały. Centralny pierścień zajmował kwartał kupiecki. Tutaj można było zaopatrzyć się w broń i zbroje wszelkiego rodzaju, kupić żywność oraz niezbędne do czarów reagenty. Na samym środku zaś znajdował się bank. Od niego szeregi schodów wiodły bądź to do wyżej położonych części kwartału, bądź w dół do zewnętrznego pierścienia. Drugi, większy z kręgów Undercity tworzyły cztery skrzydła – kwartały cechów i gildii magów, wojowników, zabójców i aptekarzy. Przy gildii wojowników nieustannie ktoś trenował sztuki walki różnymi rodzajami broni lub specjalne tajemne ciosy. Tutaj swe miejsce znaleźli także mistrzowie kowalstwa, którzy za niewielką opłatą udostępniali swoje piece do przetopu metali oraz ogromne kowadła.

W Gildii Zabójców z kolei, mała grupa goblinów rozłożyła warsztat inżynierski. Sprzedawali materiały wybuchowe oraz mnóstwo dziwnych części, których zastosowanie znali tylko inżynierowie. Cech zabójców w Undercity uczył swoich członków samych podstaw sztuki złodziejskiej i specyficznego stylu walki. Na resztę szkolenia kierowano do siedziby Gildii w Hillsbrad. Jednakże, nawet doświadczony zabójca mógł tutaj zaopatrzyć się w broń czy składniki do produkcji trucizn. Między wojownikami a zabójcami ulokował się cech magów, w tym nauczyciele sztuki krawiectwa oraz zaklinania przedmiotów.

W południowo-zachodniej części zewnętrznego pierścienia znajdowało się Aptekarium, czyli siedziba Królewskiego Towarzystwa Aptekarzy zrzeszającego alchemików i zielarzy. Prowadzono tam również mniej lub bardziej obrzydliwe eksperymenty, co sprawiało, że ów fragment podziemnego miasta był daleko bardziej mroczny niż lochy Gildii Zabójców.

Obok wejścia do Aptekarium znajdowały się strzeżone przez wysokich rangą wojowników schody do kwartału królewskiego. Tam właśnie elfka skierowała swoje kroki. Od momentu, gdy weszła do miasta, miała wrażenie, że coś ją śledzi, a zielony szlam w kanałach bardziej bulgocze, kiedy prze- chodzi obok. Zignorowawszy swoje uprzedzenia przeszła przez schody i ruszyła długim korytarzem. Strażnicy królewscy nie zwracali na nią uwagi, tylko skinęli głowami, gdy przechodziła. Na końcu korytarza znajdowała się duża, okrągła komnata. Zwykle tłoczna, teraz była pusta. Tylko na podwyższeniu w jej centrum stała wysoka elfka zaczytana w pergaminie. Odwróciła się, gdy usłyszała kroki i uśmiechnęła ledwo zauważalnie. Ile razy Variette ją odwiedzała, zawsze w tej poszarzałej twarzy odnajdywała jakieś drobne rzeczy, które przypominały o poprzednim życiu królowej Zapomnianych. Var nigdy nie traktowała Sylvanas jako nieumarłej. Dla niej zawsze pozostała tą samą dzielną i piękną łowczynią, z którą razem, wieki temu uczyły się strzelać z łuku.

– Witaj, Var! – powiedziała grobowym głosem. – Dawno cię nie gościłam.

– Witaj, Sylvanas! – podeszła i ucisnęły sobie dłonie. – Prawda, nie było mnie tutaj kawał czasu. Znów próbowałam uciec od swojego przeznaczenia.

– To chyba nie jest możliwe – odparła sondując przyjaciółkę żarzącymi się czerwonawo oczami.

– Zawsze jest jakieś wyjście – podsumowała rudowłosa elfka. – Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Mam dwie ważkie kwestie.

Oczy królowej rozjaśniły się nieco i popatrzyła na Variette badawczo.

– Wracam właśnie z Quel’Thalas – zaczęła ponownie. – Jak wiesz, nie byłam tam od czasu inwazji

Arthasa – westchnęła smutno. – Lor’themar prawie się rozpłakał na mój widok.

– Zawsze był sentymentalny – wtrąciła z przekąsem Sylvanas. – Ale trzeba przyznać, że to silny charakter.

– Bardzo – przytaknęła. – Niesamowicie odbudowano pod jego pieczą Silvermoon i resztę królestwa. Gdyby nie szrama Dead Scar’u, pomyślałabyś, że to ta sama kraina co sto lat temu.

– Mogłaś mu wcześniej powiedzieć, że przeżyłaś inwazję – Sylvanas odłożyła trzymane w ręku pergaminy na kamienny tron. – Ja niczego nie mówiłam nikomu – Nie wiedziałam,co się z tobą stało. Czy staniesz się może taka jak ja, czy z rozpaczy rzucisz się w morskie odmęty. Ale teraz widzę, że jesteś żywa – położyła szczególny nacisk na ostatnie słowo.

– Żyję. Przynajmniej tak mi się wydaje – powiedziała Variette. – Ale powiem ci, że przez chwilę byłam w innym świecie. Najgorsze jest to, że nie rozumiałam i nie rozumiem czemu stamtąd wróciłam. Nie umiałam sobie tego wszystkiego poukładać w głowie. Dlatego też później skryłam się przed wszystkimi, oprócz ciebie oczywiście. Jakoś czułam, że ty akurat mnie zrozumiesz – westchnęła ciężko. – Wciąż staram się uciec od kolei losu.

Sylvanas zamyśliła się nad słowami przyjaciółki.

– Mam dla ciebie dwie rzeczy – Variette przerwała melancholijną ciszę i otworzyła przytroczoną do pasa sakwę. – To list od Lor’Themara – podała jej zapieczętowany zwój. – W skrócie mówiąc, dotyczy zacieśniania stosunków Krwawych Elfów z wami i resztą Hordy. Mówi też o postępach w rewitalizacji Ghostlands, w której to udzielają się twoi zacni Aptekarze. I jeszcze jedna sprawa.

– Jaka? – nieumarła elfa oderwała wzrok od czytanego pergaminu.

– Nie dalej jak dwa tygodnie temu zaniosłam Lor’Themarowi głowę Dar’Khana – ostatnie imię wypowiedziała z wyjątkową pogardą.

– Co takiego?! – zwykle pozbawiona emocji królowa banshee aż podskoczyła. – Jak to się stało? Mów wszystko!

– Gdy przyjechałam do Ghostlands wraz z oddziałem rekrutów – Variette zaczęła chodzić po sali i ostro gestykulować, co miała w zwyczaju, gdy się denerwowała. – Skierowano nas do misji oczyszczania Dead Scar’u. Według mnie to zajęcie nieco mija się z celem, ponieważ tam wciąż pojawiają się nowe ghule i zombie.

– I będą się wciąż pojawiać dopóty teren jest skażony – prychnęła Sylvanas. – Można tylko ograniczyć ich ilość.

– Dokładnie, ale wróćmy do opowieści. Jedna z grup zwiadowczych nie powróciła. Wtedy wzięłam najlepszych elfich wojowników oraz kapłanów i wyruszyliśmy z misją ratunkową – tu przerwała wyraźnie poruszona, ale po chwili znów zaczęła mówić. – W górach na południu natknęliśmy się na wciąż aktywny ośrodek Plagi zwany Deathholme. Zniszczyliśmy wszystko, nad duchami odprawiono egzorcyzmy. Nawet udało nam się uratować dowódców zaginionego oddziału.

– Ale co z… – wtrąciła Sylvanas.

– Właśnie do tego zmierzam. W budynku po środku fortecy zobaczyłam nieumarłego elfa – Variette zmrużyła oczy. – W pierwszej chwili myślałam, że już rozum postradałam od tych wszystkich toksycznych oparów unoszących się dookoła, ale moi podkomendni potwierdzili, że to był on – Dar’Khan.

Ręce Sylvanas zacisnęły się w pięści.

– Widać nie otrzymał od Arthasa ogromnych nagród za zdradę swojego ludu – kontynuowała Var z pogardliwym tonem. – Ledwo daliśmy mu rady w boju. Na szczęście magister Kaendris dał mi pewien miecz, który niegdyś nasycił mocą Studni Słońca, i dzięki niemu zabiłam Dar’Khana. Czy też raczej jego ożywione zwłoki.

Sylvanas, która słuchała tej opowieści z zapartym tchem, dopiero teraz zrobiła głęboki wdech.

– Zdrajca wreszcie zapłacił za swoje grzechy! – wycedziła przez zęby z satysfakcją.

– Myślę, że jego dusza pokutuje i będzie pokutować wieczność całą – dodała Variette, po czym znów wsunęła dłoń do sakwy i zaczęła czegoś szukać.

Sylvanas usiadła na swoim kamiennym tronie i zamyśliła się.

– Byłam też w twojej rodzinnej wiosce – dodała po chwili elfka, ale królowa nawet nie drgnęła słysząc te słowa. – Wszyscy wyznawcy Plagi zostali usunięci, a duchy poległych wojowników zna- lazły wieczny spokój.

– Cieszę się – odparła beznamiętnie.

– Znalazłam też to – Variette otworzyła dłoń i wysunął się z niej srebrny medalion na łańcuszku. Sylvanas zerwała się ze swego tronu.

– To nie możliwe! Po tylu latach… – wzięła do ręki wisior i przez chwilę obracała go w palcach.

– Myślałam, że przepadł – odwróciła medalion.

Z tyłu widniał wygrawerowany ozdobnymi literami napis: „Dla Sylvanas. Kochająca cię zawsze Alleria.”

– Ten naszyjnik – zaczęła znów królowa. – Przynosi wspomnienia dawnych dobrych czasów – wpatrzyła się w błękitny kamień. – Ale te czasy już minęły. A i siostra moja, Alleria też jest już tylko cieniem – rozłożyła palce i wisior upadł na posadzkę. Variette schyliwszy się podniosła go i włożyła z powrotem w zimną dłoń nieumarłej królowej.

– Owszem – rzekła. – Ale musimy wierzyć, że te dobre czasy nadejdą ponownie! I nie wolno nam tracić w to wiary. – popatrzyła Sylvanas głęboko w oczy.

– Mówisz tak. Jakbyś miała rozwiązanie na to wszystko – odparła. Var zawahała się.

– Być może – puściła dłoń przyjaciółki. – Idę teraz odpocząć przed podróżą. Do zobaczenia, Sylvanas. Może niedługo znów się spotkamy!

– Anar’alah belore, Var! – pozdrowiła ją w języku elfów i aż sama się zdziwiła, że użyła tych dawno zapomnianych przez nią słów.

– Anar’alah belore! – odpowiedziała elfka i udała się do wyjścia.

 

Tuż przed samym przejściem do korytarza wychodzącego z sali Variette usłyszała głębokie westchnienie. Odwróciła się. Sylvanas już jej nie widziała, ale ona ją tak. Pojedyncza łza spłynęła po policzku królowej Zapomnianych. Po chwili Sylvanas zaczęła śpiewać. Śpiewała pieśń. Bardzo starą pieśń, którą elfy czciły pamięć przodków.

– Anar’alah, anar’alah belore, Sin’dorei!

Wtedy wokół zaczęły pojawiać się duchy Szlachetnie Urodzonych, poległych w obronie ojczyzny elfów i nuciły razem z królową tę smutną pieśń. Pólprzezroczyste, świetliste zjawy falowały nad kamienną posadzką ponurej komnaty, a ich pełne żalu głosy łączyły się w smutną melodię.

– Shindu Sin’dorei. Shindu fallah na. Sin’dorei. Anar’alah belore. Belore.

 

Variette opuściła kwatery królewskie i skierowała się do wind w centralnym kręgu. W kanale obok coś zabulgotało. Elfka podskoczyła jak oparzona. Prawie dostała zawału serca, gdy ten dziki dźwięk rozbrzmiał w pustym korytarzu. Przyspieszyła kroku, ale nagle, w jednej z najciemniejszych części miasta zatrzymała się. Coś czaiło się w mroku. Do jej nozdrzy dotarł zapach rozkładających się zwłok, co wbrew pozorom było w Undercity rzadkością. Coś poruszyło się na krawędzi pola widzenia.

„Ghule? Zombie?” – pomyślała.

Teraz wyraźnie wyczuwała je wszędzie dookoła. Polowały, ale na co? Na nią? Przestąpiła krok do przodu i z ciemności wypadł potwór. Kopnęła go z półobrotu i ruszyła biegiem w kierunku siedziby Cechu Magów. Tylko tamtejsi kapłani mogli pomóc. Nagle zorientowała się, że jest otoczona. Z mroku wyłoniły się wygłodniałe truposze. Wyciągnęła miecze i ruszyła do ataku. Ożywione zwłoki rzucały się na nią zaciekle. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby wojowały z taką desperacją, zupełnie jakby to one walczyły o własne życie i to ona ich zaatakowała, a nie na odwrót. Cięła i parowała pazurzaste łapska, ale wrogów przybywało. Zepchnęły ją pod ścianę. Rozmyślała nad swym położeniem, jedynym wyjściem z tej sytuacji było użycie pewnej tajemnej sztuki walki, ale tego chciała za wszelką cenę uniknąć. Jeden ze stworów zaatakował wściekle, zablokowała go poziomym pchnięciem, ale chciał przygnieść ją do ściany. Wyrzuciła kolano do góry i kopnęła wroga. Zrozumiała, że nie ma wyjścia.

„Jest fajnie, ale nie zamierzam tu zostać zjedzona!”

Opuściła miecze gotowa na użycie swej dawno zapomnianej mocy.

– Św… – zawołała, ale słowa zamarły jej na ustach.

– Konsekracja! – rozbrzmiało nagle po korytarzach.

Variette otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, gdy nagle pół stada stworów rozpadło się na proch, a pozostałe ugięły się od śmignięcia ogromnego młota, którego kształt rozmazał się na tle szarych ścian. Skryta w cieniu sylwetka właściciela owej broni zbliżyła się ku niej. Z lekką obawą przestąpiła krok do przodu i oboje znaleźli się w smudze światła.

– Wszystko w porządku, pani? – cichym echem odbił się po lochu niski, łagodny męski głos. Ujrzała przed sobą wysokiego elfa w pełnej płytowej zbroi. Ogromny młot, który dzierżył w okutej w stal dłoni, błyszczał się jeszcze od aury mocy paladyna i robił przerażające wrażenie. Sam rycerz miał typowo ostre elfie rysy, lecz jego twarz łagodziły szerokie kości policzkowe i wesołe oczy, a także opadająca na oczy grzywka ciemnych, spiętych w kuc blond włosów.

– W porządku, panie – odparła. – Dziękuję ci wielce za pomoc, panie…

– Jestem Emanes, Emanes Hammersun z Tranquillien. Rycerz i wojownik – mimo ciężaru grubej zbroi, ukłonił się wyjątkowo lekko. – Miło mi cię poznać, lady.

– Nazywam się Variette Heavenfire! – rzekła. – Z Silvermoon. Mi również miło! – wyciągnęła do niego trzęsącą się jeszcze dłoń.

 

Dopiero w kilka minut po wyjściu przyjaciółki Sylvanas zauważyła to dziwne zjawisko. Uniosła dłoń, żeby jeszcze raz przyjrzeć się naszyjnikowi. Zobaczyła, że w miejscu, gdzie Variette położyła swoje palce na jej ręku, skóra nabrała innego, żywego koloru.

„A cóż to?” – zdziwiła się królowa. Przysunęła świecznik i spojrzała uważniej. Na jej ręku odbiła się mała dłoń Variette. Ale przecież elfka wcale nie ścisnęła jej mocno, poza tym efekt byłby inny. Sylvanas dotknęła ustami tego miejsca i poczuła ciepło. Zupełnie jakby do jej martwej ręki wróciło życie. Przez kilka minut skóra była różowa, a potem znów poszarzała i zrobiła się zimna.

„Czy to w ogóle możliwe? – spytała się w ciszy swojego umysłu. –Var?!”

 

Elfka weszła do nisko sklepionej sali gospody w Brill i rozejrzała się za swą towarzyszką. Za nią wkroczył wysoki elf z wyraźnie widocznym uśmiechem na twarzy. Ashka była nieco zaskoczona, że ujrzała dwie osoby podchodzące do jej stolika, ale Var szybko rozwiała wątpliwości trollicy.

– To jest sir Emanes! Poderwałam go mieście! – wyjaśniła elfka kpiąco. – Wspaniały rycerz i paladyn. A to Ashka, łowczyni! – przedstawiła ich sobie.

– Witoj, chopie! – trollica uścisnęła jego dłoń.

– Witaj! – odparł. – Miło mi przebywać w tak zacnej kompanii niewiast!

– Ów zacny elf pomógł mi w mieście, więc z wdzięczności zaprosiłam go na kilka kufli – wyjaśniła Variette.

– Jo! Rychtych! Rozumia ja to doskonale, wsponioły pomysł na uodwdzienczynie siem!

– Variette usiadła przy stoliku i machnęła dłonią na nieumarłego karczmarza, który szurając stopami podkuśtykał do nich i przyjął zamówienie skrzętnie zbierając ze stołu monety.

– Kupiłam mięso z rysi, więc nie musisz już iść do miasta, jeśli nie chcesz – dziewczyna położyła na ziemi pakunek.

– To dupmy cosik pojejść.

Cała trójka zamówiła suty posiłek w postaci pieczeni z nietoperza. Podobno, owa potrawa była bardzo zdrowa, a częste jej spożywanie poprawiało żywotność i gojenie się ran. Żyjące w lasach Tirisfal nietoperze były ogromne i sprawiały wrażenie demonicznych. Jednak były to zwykłe, dzikie zwierzaki, na które Zapomniani polowali dla mięsa i skór. Miały wykrzywione, zębiaste pyszczki i mocne skrzydła. Miejscowe plotki głosiły, że gdzieś w okolicach Splugawionych Ziem żył niezwykły biały nietoperz, który był obiektem polowań wielu Łowców w Zachodnich Królestwach. Każdy chciał go oswoić, jednak nikt go jeszcze nie wytropił

– A winc, Emanes – zaczęła trollica po chwili. – Cóż to za byznes sprowodza tok szlachetnygo elfa do mrocznygo miasta umarloków?

Elf uśmiechnął się słabo.

– Lord Lor’themar wysłał mnie, abym służył u boku lady Sylvanas, w ten sposób cementując przymierze między Elfami a Nieumarłymi – objaśnił elf chwytając za cynowy kufel z piwem. – Poza tym, wysłano mnie też z inną misją. Doszły nas słuchy, że alchemicy z gildii zabójców Ravenhold dokonali jakiegoś dużego postępu w badaniach leku na plagę, co mogłoby pomóc naszej zniszczonej krainie – podkreślił ostatnie słowo ze smutkiem. – Tuszę, iż uda mi się spotkać z mistrzem Yanem i porozmawiać z nim w tej materii.

– Naprawdę? – Variette aż podskoczyła na dębowej ławie. – Koniecznie muszę go też o to zapytać. Mogłoby to bardzo pomóc w Quel’Thalas. Byłam ostatnio w Tranquillien… – zawahała się. – Czyż nie mówiłeś, panie, iż stamtąd pochodzisz?

– Tak – odpowiedział smutno. – To było ongiś wspaniałe miasto, dumne i piękne.

– A paladyńskje egrorcyzma nic nie pomogajo? – spytała Ashka znad pieczeni.

– Egzorcyzmy w pewnym sensie przywracają dawną postać wszystkiego – odparł elf. – Ale ileż mocy byłoby potrzeba, aby oczyścić całą krainę… Może kiedyś ktoś stworzy jakąś ich udoskonaloną formę. Jednak paladynom z Przymierza nie spieszy się do opracowywania nowych zaklęć, chociaż i krainy ludzi są skażone. My, Elfy mamy zaś mnóstwo innych problemów w ojczyźnie – przerwał na chwilę, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień. – Poza tym – kontynuował elf oschle. – Paladyni elficcy nie korzystają teraz z prawdziwego Światła. Są jak sekta – jego oczy przybrały kamienny wyraz. – Podobno schwytali jednego z Naaru i korzystają z jego mocy. To też był jeden z powodów mojego odejścia z Silvermoon.

– Co takiego?! – Variette wzburzyła się nagle, jakby ostatnia informacja wstrząsnęła nią do głębi.

– Nie znam wszystkich szczegółów, pani – wyjaśnił spokojnie rycerz. – Odszedłem, gdy sprawy zaczynały się źle układać, a nikt nie chciał mnie słuchać. Możliwe, że to tylko plotka, ale obawiam się, że niestety nie.

Spojrzenie Variette stało się nagle. kamienne. Ze złością wpatrzyła się w drewniane ściany karczmy, jakby rozważała coś w swojej głowie.

– Trzeba coś z tym zrobić… – szepnęła.

– Mówisz, pani, jakbyś miała w radzie elfów jakąś wielką władzę – wtrącił Emanes smutno. Nie odpowiedziała.

– Czasami pragnienie magii i mocy przysłania naszemu ludowi rozsądek. Odkąd nie ma Studni Słońca, niektórzy zmienili się w wygłodniałe zombie. Tak, jakby nie było innych sposobów… – westchnęła kręcąc głową.

– Bydziesz nom w podróży toworzyszyć? – spytała Ashka nagle. – My również do siedziba gildii zbójów jadziem.

– Jeśli wam to nie przeszkadza, towarzystwo zacnych niewiast, jakowymi wy jesteście, będzie roz- jaśnieniem mej podróży do Hillbrad – odprał z emfazą.

– Fajno! – podsumowała trollica i pociągnęła ogromny łyk z wielkiego kufla.

 

Paladyn zamierzał wracać do Undercity, gdzie miał wynajęty pokój. Wyszedł kilka kroków za próg karczmy. Zatrzymał się w małej uliczce biegnącej z boku osady. Było już ciemno i ogromny Księżyc świecił na rozgwieżdżonym niebie. W jego świetle zabudowania Brill i stojącej nieopodal wieży zeppelinów wyglądały mrocznie i ponuro, niczym budowle z koszmaru. Przycumowany do stanowiska statek powietrzny, ze swoimi nietoperzowatymi łopatkami wirników i skrzydeł, przypominał wynurzającego się z mgły potwora. Ów wygląd pasował do ogólnej sytuacji Tirisfal, w której kraina znalazła się po wojnie. Jednak powietrze było tu rześkie i niosło ze sobą wiosenny aromat wilgotnej gleby. Wiecznie zielone, iglaste lasy nie skrywały nieumarłych zwierząt ani splugawionych ziem. Poza samymi mieszkańcami Tirisfal, którzy przybyli tu po inwazji Arthasa, Plaga nie dotknęła niczego innego.

Elf zrobił głęboki wdech rozkoszując się zapachem trawy, gdy nagle poczuł za sobą czyjąś obecność.

– No dobrze, panie Emanes – rozległ się cichy głos. – Powiedz mi teraz prawdę o swych mocach. Paladyn obrócił się i popatrzył w zielone oczy niewysokiej elfki.

– Cóż że mam ci rzec, pani?

– Nie jesteś Krwawym Rycerzem – stwierdziła raczej niż spytała z dziwną stanowczością w głosie.

– Nie – odparł.

Przerwała, jakby zastanawiając się chwilę.

– Dam ci pewien list, który zaniesiesz do Exodaru – powiedziała po chwili.

– Obawiam się, że mam w tej chwili inne zadania, pani. Poza tym, cóż mogłoby skłonić elfa, aby podróżować na obce i wrogie ziemie ludu Dranei?

– Jeżeli jesteś tym, kim myślę, że jesteś, to zrozumiesz ważkość owego listu. Zaniesiesz go prorokowi Velenowi do rąk własnych. Gdybyś miał problemy z dostaniem się do ich stolicy, powiedz, że jesteś ze Srebrnej Świątyni i niesiesz wiadomość od najwyższej kapłanki Heavenfire.

Elf nie wydawał się zaskoczony.

– Nie myliłam się. Dalej używasz czystej mocy Światła – kontynuowała elfka, stwierdzając, że brak wrażenia na twarzy elfa jest potwierdzeniem jej zdania o nim. – Opowiedz też Velenowi o uwięzionym w naszej stolicy Naaru i wszystko, co wiesz o Krwawych Rycerzach.

Emanes ujął w dłoń zwinięty i zapieczętowany pergamin, który mu podała.

– Za długo nie było cię w ojczyźnie, Fisael – powiedział tonem, jakby miał żal do elfki. Zwłaszcza ostatnie słowo w języku elfów, podkreślające jej pozycję w społeczeństwie, wymówił tonem głębokiej wręcz urazy.

– Być może, ale – westchnęła. – Jeżeli tylko moja obecność warunkowała wiarę naszego ludu, to marna ona była. Elf powinien wiedzieć, jaką drogą podążać. Tak, jak ty to wiesz.

– Owszem, ale mogłaś ich powstrzymać, pani. Wielu się opierało owym podłym eksperymentom z mocą – objaśnił smutno chowając zwój do sakwy, którą nosił przy pasie.

– Może jeszcze nie jest za późno. Dlatego udaj się proszę do Velena. A potem spróbuj mnie odnaleźć i dostarczyć mi jego odpowiedź. Odnajdziesz mnie, panie Hammersun?

Zobaczył zdecydowanie w jej oczach, które dało mu nikłą nadzieję na odbudowanie paladyńskiego kościoła w Silvermoon.

– Masz rację, że za długo mnie nie było w ojczyźnie, ale przejście przez śmierć nie jest łatwe. Nie odpowiedział nic na to zdanie. Wpatrywał się w jej oczy jakby coś rozważając.

– Na pewno cię odnajdę – rzekł nagle bardzo stanowczo, po czym ukłonił się i odszedł w kie- runku stajni. – Niechaj Słońce cię prowadzi! – dodał jeszcze.

– Ciebie też, panie!

 

Wieczorem Variette leżąc w łóżku wpatrywała się w ciemności w sufit.

„Lekarstwo na plagę… A to ciekawe… Bardzo mnie zastanawia, co też Yan wymyślił i po co mnie wzywa tak nagle?”

 

Następnego dnia dzielne wojowniczki, wraz z więźniem, którego musiały zakneblować i znów ogłuszyć, udały się drogą na południe. Variette wytłumaczyła Ashce, że Emanes jednak w ostatniej chwili został pilnie wezwany do Undercity i nie mógł wyruszyć razem z nimi. Trollica przyjęła to ze swoim normalnym spokojem. Jednak jest instynkt tropiciela podpowiadał jej, że Var nie mówi jej całej prawdy. Postanowiła jednak nie pytać, szanując tajemnice przyjaciółki. Minęły ruiny Lordaeronu i wjechały do wielkiego lasu zwanego Lasem Srebrnych Sosen. Co ciekawe, tak naprawdę las składał się głównie z niesamowicie starych, ogromnych świerków, a nie sosen. Dawniej, przed wojną, były to świetliste lasy zamieszkałe przez ludzi. Po przejściu Plagi, kraina stała się mrocznym nieprzebytym borem, po którym krążyły duchy i potwory. Król Gilneas zdołał obronić swoje królestwo chroniąc się za ogromnym murem zwanym Murem Szarej Grzywy, reszta terenów uległa jednak zniszczeniu. Wyjątkiem była tylko tajemnicza Forteca Cienistego Kła, w której podobno ukrywał się twórca klątwy worgenów – arcymag Arugal.

Po całym dniu podróży, rozbiły obóz u południowych krańców wielkiego lasu, wcześniej odwiedziwszy małą wioskę Zapomnianych zwaną z powodu swego ulokowania przy cmentarzu po prostu Grobowcem. Variette oznajmiła, że musi kupić ziarno dla strusia, jednak Ashka domyślała się, że elfka wiezie pocztę dyplomatyczną z Silvermoon i Undercity. Następnego dnia przekroczyły przełęcz górską i wjechały do Hillsbrad – pięknej wyżynnej krainy, z soczyście zielonymi łąkami i polami uprawnymi.

– Musim karnonć się głównym traktem – zaproponowała trollica. – Może nie natrafim na żadne patrole goroli z Southshore.

– Raczej nie zapuszczają się aż tak daleko na północ – stwierdziła Var. – Miasto jest wszak na samym wybrzeżu. Może jednak na wszelki wypadek pojedźmy łąkami przy górach Alterac? – zarządziła elfka. – Wprawdzie sporo tam dzikiej zwierzyny, ale wolę zeskórować jakiegoś miśka, niż tłumaczyć się przypadkowym wojakom.

– Mosz recht!

 

Tarren Mill było niegdyś małą, ludzką osadą, która dzielnie broniła się przed orkami pod- czas Drugiej Wojny. W późniejszych czasach, jak w przypadku większości miast tego rejonu, Plaga przyczyniła się do zmiany oblicza miasta. Część mieszkańców pozostała ta sama, zmienili się tylko zewnętrznie – obecnie, jako nieumarli, żyli dalej tylko pod komendą lady Sylvanas. Oprócz nieumarłych ludzi i kilku elfów, pojawił się tam również jeden z orczych dowódców. Niedaleko osady bowiem mieścił się niegdyś obóz internowania dla orków. Ten sam, w którym swego czasu przetrzymywany był wódz Thrall. I, chociaż czasy demonicznej skazy orków dawno minęły, to obóz istniał dalej, prze- jęty przez znienawidzony przez wszystkich Syndykat. Ów woj – Krusk podejrzewał, że kilkoro orków mogło dalej być więzionych w fortecy, jednak siły Syndykatu były zbyt duże, aby przeciwstawiać im się otwarcie. Ork poszukiwał więc pomocy u zabójców i najemników. Wojowniczki miały jednak zbyt ważką misję, aby pomóc orczemu dowódcy.

– No – Ashka spojrzała na ich związanego więźnia. – Jutro naszo nagrodo odbierzem! A jo się z Yanem porachuje!

– Może lepiej załatwmy to już dziś – Variette miała dziwne przeczucie, że całe przedsięwzięcie zaraz trafi szlag. – Pocztę dyplomatyczną do Magistrów mogę zdać jutro.

– Gut.

Minąwszy gospodę skierowały się ku obrzeżom miasteczka i rzece.

– Cosik mi tu nie pasuja… – szepnęła Ashka, gdy zmierzały usianą muszlami plażą ku wodzie, aby przeprawić się w bród. – Kryjta się! – krzyknęła nagle.

Nieoczekiwanie wokół nich świsnęły strzały. Var zeskoczyła ze strusia i przetoczyła się zręcznie po ziemi. Zza pagórka wypadło na nich kilku zbrojnych chłopa, których od razu rozpoznała po wyszywanych emblematach na prawym ramieniu.

– Pieprzony Syndykat! – zaklęła przez zęby i ruszyła do walki.

Rozdała kilka ciosów i kopniaków. Jeden napastnik padł ogłuszony, drugiego oślepiła proszkiem ze znikoliścia.

Var, dzioucho, mieczów dobondź! – zawołała trollica. – Inaczyj nas wysiekom!

Złapała za rękojeście wiszących u pasa, krótkich mieczy i nagle zawahała się.

„Szacunek, wytrwałość, współczucie… Nie wolno zabijać.” – przemknęło jej w głowie, gdy unikała kolejnych ciosów. – „Ale to Syndykat, banda łotrów. Ale ślubowałam nie zabijać…” – jej ręka drżała nad zdobioną rękojeścią, gdy elfka wahała się czy użyć broni. Przeciwstawne cechy charakteru nagle zaczęły toczyć ze sobą bój w jej głowie. Jeżeli czegoś nie zrobi, zabiją ją i Ashkę. Variette zatrzymała się z mieczami w dłoniach.

– Na wszystko, co święte… – zdenerwowała się i poczuła nagły przypływ mocy.

Nieoczekiwana zgoda jej umysłu z sercem wywołała wzmocnienie siły jej elfiego ducha. Wyrzuciła przed siebie garść oślepiającego proszku i odskoczyła na bok. Sięgnęła dłonią za kark. Z powietrza zmaterializował się złocisty kostur, wyciągnęła go z pustki niczym z pokrowca noszonego na plecach. Wydawało jej się, że oręż zalśnił radośnie, gdy go przywołała. Akurat w tym momencie napastnicy otrząsnęli się z efektów działania znikoliścia i ruszyli na elfkę. Z niesłychaną szybkością wywinęła swoim kosturem i odrzuciła napastników od siebie. Poczuła się w swoim żywiole, niczym za dawnych czasów.

 

Wraz z Ashką wprawnie poradziły sobie ze zbójami. Napastnicy rzucili się do ucieczki przez rzekę. Jeden z nich jednak postanowił im napsuć krwi na koniec. Było wiadome od początku, że chcą je obrabować. Nie widząc szans na zwycięstwo, samozwańczy wojak postanowił pochwycić cokol- wiek. Zbój złapał uzdę jucznego wilka Ashki i zaczął ciągnąć zwierzę w stronę gór. Akurat był to ten wilk, na którym jechał przytroczony i uśpiony więzień.

– Nie! Moja nagroda, pacanie! – Var rzuciła się panicznie.

Wilk próbował się bronić i wyszarpać człowiekowi, jednak udało mu się to dopiero, gdy został wciągnięty w nurt rzeki. Zwierzę spłoszyło się, zbój uciekł, lecz bezwładne ciało elfa spadło do rwącej wody i zaczęło oddalać się wraz z prądem. Var wskoczyła na strusia i pogalopowała wzdłuż koryta. Prąd był jednak bardzo ostry. Ostatnią jej nadzieją był mostek, który znajdował się niedaleko. Spięła boki ptaszyska i udało jej się wyprzedzić znoszone przez wodę ciało elfa. Wskoczyła na most i musnęła zgubę zaledwie o milimetry. Później półmartwy elf poszedł na dno.

– Nieeee! – jęknęła. – Moja nagroda! Moje tysiące oir – załamała się.

Jej kolana stuknęły o deski mostu, gdy opadła na nie w geście załamania. Ashka dotarła do niej chwilę później.

– Ech, tośmy przyfasoliły! – zasmuciła się trollica.

– Ta – Variette wpatrzyła się w wody rzeczki. – Przynajmniej tyle dobrego, że będzie spokój z tym łotrem raz na zawsze.

– Niech go ryby zeżro! – machnąwszy swą wielką dłonią w stronę rzeki, Ashka zgodziła się z przyjaciółką. – Dupnijmy już do siedziba gildyi.

– Racja.

 

Przeprawiwszy się przez rzekę, ruszyły skrajem górskiego pasma ku ukrytemu w skałach przejściu do siedziby gildii Ravenhold. Niewysoki, acz rozległy budynek z małym poletkiem uprawnym przylegającym do niego, ukryty był w wysoko położonej, ukrytej górskiej dolince, do której prowadziła częściowo naturalna, a częściowo poszerzona przez członków gildii jaskinia. Wartownicy przy wejściu skinęli do Variette głowami i bez zająknięcia przepuścili ją wraz z trollicą. Wojowniczki od razu udały się na najwyższe piętro domu. Wielkie jednak było ich zdziwienie, gdy w komnacie mistrza miast niego samego zobaczyły jego zastępcę – łysiejącego już lekko, wysokiego nieumarłego.

– Shok? – zdumiała się Var, gdy zobaczyła łotra, którego przydomek wziął się od niesłychanej szybkości, z jaką używał swoich sztyletów. – Cóż ty tu robisz? Myślałam, że naprawiasz dach swojego domu w Hillsbrad. Gdzie jest Yan? Posyłał po mnie.

Nieumarły wstał i nagle stanowczym gestem położył dłonie na blacie biurka, które wydało z siebie głuche dudnięcie.

– Var! – zaczął poważnym tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Musimy zabić Yana!

– Słucham?!

Variette

 

World of Warcraft belongs to Blizzard Ent. (c)
 All charas are mine aquamarine.cba.pl (c)
 This is fanfiction.

Rozdział drugi ->
___________________________________________________________________